,,Miłość i anarchia”, czyli komediowy serial, który pyta o współczesne granice wolności i zniewolenia

Otóż jest takie wydawnictwo w Szwecji, fikcyjne, żeby było ciekawiej, o nazwie Lund&Lagerstedt. Ma siedzibę w Sztokholmie, a Sztokholm – wiadomo – stolica, więc grubo. Mamy rok, myślę, 2020 i tam nadal wszystko jest ponoć analogowe. Znaczy w tym wydawnictwie. Mają, owszem, konto na instagramie, ale ich oferta jest taka, jakby to powiedzieć, chyba nieadekwatna, bo z kolei adekwatny rynek, bóstwo wszystkich staromodnych ekonomistów od Nowego Jorku po Zieloną Górę, wymaga kreatywności, jakby to powiedziano w każdym mrocznym miasteczku, np. w tym, w którym przez przypadek się urodziłeś_aś.

Sofie ma 40 lat, piękny dom i męża, który działa w reklamie

Proszę nas czymś zaskoczyć – mówi rynek/bóstwo do wydawnictwa – bo wieje nudą na waszej stronie z książkami i posyła do Lund&Lagerstadt niejaką Sofie Rydman (świetna rola Idy Engvol). Sofie bierze tę robotę, bo jest nie tylko byłą dyrektorką czegoś tam, ale jednocześnie konsultantką od strategii, które popychają takie wydawnictwa, jak Lund&Lagerstadt w przyszłość. Sofie ma 40 lat, dwoje dzieci, piękny dom i męża, który robi w reklamie. Trzeba też wiedzieć, że Sofie w chwilach stresu (najczęściej stresu) masturbuje się do filmików pornograficznych, zainstalowanych w telefonie i laptopie. Zakłada wtedy słuchawki na uszy i w łazience, a czasami w salonie lub miejscu pracy, kiedy podejrzewa, że już wszyscy pracownicy opuścili statek i został na nim tylko kapitan, czyli ona, stres swój rozładowuje w sposób szczery, imponujący i prawdziwy.

Miłość i anarchia oraz zgrabne satyryczne rytuały

Tak mniej więcej zaczyna się serial ,,Miłość i anarchia”. I trzeba od razu powiedzieć, że w tej szwedzkiej budowli, gdzie od czasu do czasu odprawiane są całkiem zgrabne, satyryczne rytuały, padają fundamentalne pytania, jakich nie powstydziliby się najwięksi myśliciele tego świata.  Wiem, że to brzmi dość przyciężkawo i można zaraz pomyśleć, że trzeba na tę okazję założyć kalosze i skafander kosmiczny, żeby zrozumieć o co jest to całe halo. Więc spieszę z wyjaśnieniami, że nie. Nie trzeba, a nawet nie warto. Bo wszystko, co dzieje się przez dwa sezony, w odcinkach, które nie przekraczają 35 minut jest podane lekko, strawnie, w komediowym opakowaniu. Więc spokojnie – można ten serial oglądać boso i w stroju kąpielowym, popijając co tam kto lubi.

Nie będzie to spoiler

Akcja zawiązuje się szybko – nie będzie to spoiler – bo już w pierwszym odcinku młody informatyk Max, zagrany przez Bjorna Mostena, lat dwadzieścia coś, który, jak każdy informatyk plącze się między porządnymi ludźmi z wiertarką w ręku i wierci w ścianach dziury, zostanie przymuszony, by hałasować w wydawnictwie po godzinach pracy. I wtedy dość przypadkowo wpadnie na masturbującą się w swoim gabinecie Sofie. W ten oto sposób oboje zdecydują się na pewnego rodzaju grę, a w konsekwencji flirt, rozgrywany w miejscu pracy. Za sprawą ustalonych spontanicznie reguł, będą czasami odgrywać – jak podpowiada tytuł – dość anarchizujące role, wywracając do góry nogami profesjonalny porządek, jakiego można by oczekiwać od ambitnego wydawnictwa. Przy czym sam tytuł serialu, prawdę mówiąc, bierze się z czegoś innego, czego zdradzać tutaj nie wypada. Niemniej ma on w sobie ten rodzaj napięcia, który nie jest już ani komediowy, ani zawadiacki. Bo siła tego serialu polega na tym, że w bardzo wydaje się prostych ramach gatunkowych, opowiadana jest zupełnie inna opowieść. Tak, jakby od niechcenia, przy okazji, co w rezultacie przynosi świetne efekty.

Coś więcej niż relacje biznesowe, zawodowe, a nawet partnerskie

Bo ten lekki, komediowy, ale niebanalny serial potrafi wejść w buty satyry, wymierzając jej ostrze we współczesną odsłonę biznesu i jej niczym niezmąconą wiarę w zawartość konta bankowego, poniekąd w takie istniejące zawsze napięcie między młodością a doświadczeniem (uczciwie stając, w zależności od sytuacji, po różnej ze stron), w niektóre przejawy feminizmu, trąca też współczesnych szamanów/coachów, mamiących ludzi pod każdą szerokością geograficzną, szczęściem/sukcesem/bogactwem i bóg wie czym jeszcze oraz w ludzi, którym coś tam się udało w życiu mniej lub bardziej przypadkowo i wydaje im się, że osiągnąwszy coś w jednej dziedzinie, automatycznie zostali specjalistami w każdej innej. Być może jednym z najbardziej wzruszających i jakże prawdziwych wątków tego serialu komediowego jest próba odpowiedzi na pytanie, czym jest żałoba we współczesnym świecie i dlaczego współczesność nas odziera, oddala od wymagającego procesu pożegnania się z tymi, z którymi dzieli nas coś więcej niż tylko relacje biznesowe, zawodowe, a nawet partnerskie.

Miłość i anarchia z polskiej perspektywy

Warto jednak dodać, że z polskiej perspektywy ,,Miłość i anarchia” może wydawać się nieco odległa. Bo jeżeli na poziomie komedii/satyry jesteśmy w stanie kupić tę historię, to już tam, gdzie serial rozprawia się ze zdobyczami współczesności, może być gorzej. Nie dlatego, że są one nam obce, przeciwnie, wciąż o nie zabiegamy. Problem polega na tym, że Szwedzi polemizują z czymś, co stanowi u nich standard, zadomowiony tam od dekad. Mają więc odpowiedni dystans i narzędzia, żeby się tym zdobyczom przyjrzeć i zapytać wprost, jaki jest ich cel. Zostały one pomyślane, by nas zniewolić, czy mają nam służyć? Nawet, jeżeli są to najpiękniejsze idee pod słońcem. Warto o tym pamiętać, bo może się wydawać, że mamy tę samą perspektywę, co z kolei wywołać może sporo nieporozumień w odbiorze tego bardzo skądinąd, udanego serialu.

”Miłość i anarchię” można obejrzeć na Netflixie.

___________PRZEMYŚL WSPARCIE DLA NOWYCH OPINII __________

Jeśli chcesz wesprzeć Nowe Opinie, możesz to zrobić poprzez portal zrzutka.pl – https://zrzutka.pl/72ucvn

Dodaj komentarz